O „Terapii” 30 lat później

30 lat temu, późną jesienią 1993 powstała płyta „Terapia”. Nagrania  trwały blisko dwa tygodnie i były realizowane w studio Tonpress. mieszczącym się pomiędzy blokami z wielkiej płyty na warszawskim Wawrzyszewie. Oddział Zamknięty w tamtym czasie był zespołem, który koncertował najintensywniej ze wszystkich rockowych kapel w Polsce, a liczba jego koncertów przekraczała 300 koncertów w ciągu roku, niemal tak jak w czasach pierwszego składu z Krzysztofem Jaryczewskim. Nie grywaliśmy trzech koncertów dziennie, ale często dwa. Muzykę traktowaliśmy priorytetowo i poza koncertowe dni były dniami prób w warszawskich Hybrydach, gdzie, przy ulicy Złotej, mieliśmy własną salę prób. Pomysł na płytę powstawał zatem w drodze, a koncerty dawały możliwość sprawdzania numerów w trakcie grania z udziałem publiczności. Miałem pomysł, żeby część materiały stanowiły utwory rock & rollowe, zagrane w szybkim tempie, z mocnym, niemalże punkrockowym beatem. Myślałem też o zbudowaniu swego rodzaju mostu między „Oddziałem” z Krzysztofem, stąd pomysł na nagranie utworu „Murek” – stara Oddziałowa kompozycja z tekstem Jarego – i „Nikt nie pomoże ci” – podobnie, jak przypadku „Murku”, stara „Oddziałowa” kompozycja ze szczątkowym tekstem Jarego. Dopisałem tekst i w ten sposób zaprosiłem niejako Krzysztofa Jaryczewskiego do tej sesji, do tej płyty. Z czasu między „Oddziałem” a „Oddziałem” (okres, gdy Wojtek poszukiwał wokalisty naznaczyły nieudane podejścia z Robertem Janowski i Zbigniewem Bieniakim) zabraliśmy muzykę do utworu, który podpisaliśmy tytułem „Dzieci śmieci”. Zrobiłem do niego linię wokalną i napisałem tekst, w proteście przeciwko przemocy stosowanej wobec dzieci – zainspirowany artykułem dotyczącym czystki, jakiej dokonywały w dzielnicach biedy dużych miast w Brazylii oddziały wojskowe, strzelając i eliminując pozbawione opieki dzieci. Ulice i bramy pełnych bez opieki dzieci, stojące, bawiące się u schyłku dnia widziałem także na ulicach Bytomia. W przeszłości chodziłem do szkoły z wychowankami Domu Dziecka na Mokotowie i słuchałem też wielu historii o tym, jak były traktowane przez „opiekunów” i to wszystko odezwało się, gdy usiadłem do pisania tego tekstu.

„Sama” powstała w trasie, ja natomiast, pokonując busem kilometry z koncertu na koncerty odgrywałem sobie w głowie ten refren i nadszedł pomysł na riff zwrotkowy. Tekst natomiast to swego rodzaju fotografia z towarzyskiej wizyty u znajomych w Rzesowie z czasów mojego  śpiewania w The Lizards’ Day. Jaszczurki były bardzo grzybowe, narkotyczne. Po koncercie „Oddziału” w rzeszowskim klubie „Pod Palmą”, kiedy wybrzmiały ostatnie dźwięki,  gdy podpisałem dedykacje, autografy, pogadałem z ludźmi i miałem ruszać do hotelu, drogę zastąpiła mi spora grupa uczestników koncertu i dowiedziałem się, że to byli ci, którzy pamiętali mnie z czasów Jaszczurek i mojego zamieszkiwania w Rzeszowie. Krótko pogadaliśmy o koncercie „Oddziału”, ale głównie zainteresowani byli, jakimi narkotykami aktualnie się wspomagam, przy użyciu jakich podróżuję w odległe rejony podświadomości i czy mam jakiś towar ;-). Nie miałem – odbiłem od tego. Byli rozczarowani. A później była ta wizyta u znajomych. Oboje odpłynęli na narkotykowej fali, kłócili się, szarpali – ona krzyczała, że odejdzie, zabije się, on życzył jej śmierci. Ja natomiast miałem świadomość, że nie mogę niczego zrobić – oboje byli jakby za szybą. „Sfotografowałem” to jej, ich życie; ta fotografia to tekst „Samej”. A skąd tory? W latach 70-tych, 80-tych symboliczny pogrzeb narkomana odbywał się tak, że na torach kolejowych ktoś kładł ususzony, martwy bukiet kwiatów.

Do tego jeszcze  doszli „Ludzie ulicy”. Mój pomysł na ten numer to był blues, reszta zadecydowała, że będzie to pop-rock. W tamtym składzie „Oddziału” mój głos, co pokazywały różne sytuacje z życia zespołu, nie był w stanie przebić koalicji „starych Oddziałowców” (Pogorzelski, Szlagowski, Zawadka). Stąd, ostateczny kształt tej płyty mnie osobiście nie satysfakcjonował. Materiał nieco przerastał ówczesny potencjał zespołu. Efekt? Zbyt wolne tempa, a także ostateczna decyzja, że Krzysiek Zawadka nie będzie nagrywał gitar na tę płytę.

Do studia Wojciech zaprosił Artura Affka, którego poznałem w czasie mojego pierwszego podejścia do śpiewania w „Oddziale” jeszcze w 1988 roku. Artur przybył do studia, usiadł w „chmurze” i nie było przestrzeni na konstruktywne działanie. Pod koniec tygodnia studyjnych zmagań w studio zjawił się mieszkający niedaleko Marek Zefir Wójcicki. Grafik studia był wypełniony po brzegi, dużo się tam działo. Nagrywały tam znane zespoły, udźwiękawiano filmy, rejestrował swoje programy Kabaret Olgi Lipińskiej. Marek znał wielu artystów i był znany – odwiedzał studio towarzysko. Poznałem Marka kilka lat wcześniej, wiedziałem, że jest znakomitym gitarzystą, że alkoholowe problemy wyrzuciły go poza ten muzyczny krąg. Wypiliśmy kawę, przyłożył ucho do tego, co nagrywaliśmy. Zapytałem półżartem, czy położyłby parę dźwięków na gitarze – zgodził się i nagrał „Rzekę”. Kiedy podciągał struny, wibrował i „biegał” pacami po gryfie, cała ekipa otrzymała ogromny zastrzyk energii. Ożywił się także Rafał Paczkowski, realizator tych nagrań – znany i szanowany już wówczas reżyser dźwięku, choć swoje najpoważniejsze realizatorskie osiągnięcia, m.in. praca ze Zbigniewem Preissnerem były już za tym „Oddziałowym” progiem. Granie Marka Wójcickiego było tak mocne, tak dobre, że poszliśmy dalej i, może z wyjątkiem jednego utworu na całej „Terapii” brzmią te dźwięki nagrane przez Zefira.

Materiał był rejestrowany analogowo, partie instrumentów i wokalu były nagrywane w całości od pierwszego do ostatniego dźwięku – ewidentny kiks sprawiał, że wykonawca powtarzał cały ślad. Nie było cięć, nie było wgrywek, dogrywek – co teraz jest na porządku dziennym. Nie było kopiuj-wklej, nie było autotune’a. Śpiewałem bardzo mocnym głosem, „wywalając” sygnał na stole realizatorskim do przesteru. Dlaczego o tym w ogóle wspominam? Często używałem takiego wokalnego trybu, który nazywa się „edge”. Od realizatora rejestracja takiego głosu wymagała bardzo dobrego ucha, umiejętności przekazania barwy i dynamiki głosu, i odpowiedniego miksu w muzyce. Zdarzało się, że dźwiękowcy, którzy tego nie potrafili, miksowali nową muzykę „Oddziału” i mój wokal w taki sposób, że źle ukręcony wokal, „odklejony” dodatkowo od muzyki, sprawiał wrażenie, jakbym śpiewał na ściśniętym gardle, dusząc się. Ale, jeśli trafiliśmy na dobrego dźwiękowca, „Oddział” w tamtym czasie brzmiał znakomicie i robił potężne wrażenie na słuchaczach. 

Wracając do Zefira, zespół nie podjął stałej z nim współpracy, a jego partii, gitarowych solówek z płyty nie słyszysz już w koncertowych nagraniach „Oddziału”. 

Okładka płyty „Terapia” według mojej koncepcji miała być collage’m, zbiorem fotografii z wkładki, książeczki do płyty, każdy tekst bowiem miał swoją fotograficzną „pieczęć”. Fotografie potrzebne do realizacji tego pomysłu zbierałem wśród znajomych. Wiele z nich to były jedyne egzemplarze, a klisze, z których były wywoływane te zdjęcia już zaginęły bądź zostały prześwietlone. Zawiozłem cały projekt do wydawnictwa „Schubert Music” do Wrocławia, a tam usłyszałem, że to zbyt poetyckie, za mądre, za smutne, mało rockowe i przedstawiono mi kontrpropozycję: Ktoś wymyślił, ze na okładce płyty „Oddziału Zamkniętego” „Terapia” będzie przetworzona fotografia motocyklisty. Na rękawie jego skórzanej kurtki będzie widoczna „Ozetka” z ćwieków, a w tegoż motocyklistę będzie wtulona seksowna, półnaga blondynka. Jakież to oryginalne! Nie zgodziłem się na to. Powstała patowa sytuacja. Z pomocą miał przyjść znany w tamtym czasie fotografik Jerzy Kośnik, specjalista od kobiecych aktów. I ten, odwołując się do jednego z utworów z „Terapii”, mianowicie utworu „Psy”, zaproponował, że na okładce płyty umieścimy fotografię psa siedzącego na warszawskim podwórku, zwróconego do nas tyłem, a na rewersie okładki będzie zwrócony przodem, i patrząc na tenże rewers zorientujemy się, że pies, bohater okładki, jest … podniecony. Dlatego, ostatecznie, okładka „Terapii” to logo zespołu na czarnym tle.